Elio to najlepszy, najpiękniejszy i najwspanialszy film Pixara od dekady. Szkoda, że prawdopodobnie okaże się klapą

Jako film Elio jest wspaniały. Krótko mówiąc, jest w jakiś sposób w równym stopniu cudowny i oryginalny — tak dobry, że wydaje się trochę nie na miejscu pośród lata adaptacji, remake'ów, sequeli i remake'ów adaptacji sequeli.
Może nie to ostatnie. Ale trudno zignorować zalety Elio : styl animacji Pixara (który wydawał się tkwić w stanie ciągłego słabnięcia Toy Story ) nigdy nie wyglądał tak płynnie pięknie — zwłaszcza gdy jest używany do tworzenia gobelinu błyszczących mgławic i statków kosmicznych.
Jego bohaterowie ożywają dzięki oryginalności i sercu — nikt nie robi tego bardziej niż jego rozdzierająco zraniony imiennik, 11-letni Elio Solis, chłopiec zafascynowany kosmosem, który robi wszystko, co w jego mocy, by sprowokować porwanie przez kosmitów, zamiast przed nim uciekać.
Elio , mimo że jest nieco zbyt dziecinny, osiąga szokujący poziom oryginalności, piękna i przerażającej tragedii, dzięki czemu zyskał miano współczesnego klasyka.
Mimo wszystko, prawdopodobnie to będzie klapa.
Jest więcej niż kilka powodów, dla których tak jest w przypadku najnowszej produkcji Pixara. Zapnijcie pasy, bo wszystko dzieje się szybko.
Poznajemy bohaterskiego, niewielkiego bohatera, który jest patronem filmu, i jego narrację, która jest niczym uderzenie młotem kowalskim w czaszkę.
Elio to ciche, przerażone dziecko chowające się pod stołem w restauracji, martwiące się sznurowadłami za dużych butów, próbujące spontanicznie zniknąć z istnienia, zamiast uznać daremne próby ciotki, by nakłonić go do powrotu na krzesło. To jednak przegrana sprawa.
Wkrótce dowiadujemy się, że Elio (Yonas Kibreab) został sierotą, a jego ciotka Olga (Zoe Saldaña) jest nieszczęsną, zbyt młodą na to prowizoryczną rodziną, obciążoną niechcianym rodzicielstwem, z którym nie potrafi sobie poradzić — zwłaszcza, że musi łączyć pracę majora w Siłach Powietrznych USA z nadzorowaniem szeregu teleskopów skanujących niebo w poszukiwaniu kosmicznych śmieci.
Ale Elio nie jest żadnym łajdakiem. Gdy wędruje do bazy, jest bardziej niż świadomy tego, że jest tym, czego dziecko boi się najbardziej — pierwotnym, instynktownym strachem, który ostatecznie ewoluuje w rozproszony zbiór nerwic, które nazywamy osobowością: bycie niechcianym.
A gdy natrafia na wygodnie umieszczoną wystawę na pokładzie sondy Voyager 1 — sondy z 1977 r. wystrzelonej z złotą płytą, informacjami o życiu na Ziemi i pełnymi nadziei pozdrowieniami dla obcych gatunków — nagle otrzymujemy animowany odpowiednik filmu „Różyczka” z „Obywatela Kane’a” .
Leżąc na plecach i z otwartymi ustami wpatrując się w błyszczący, gwiazdorski spektakl o poszukiwaniach przez ludzkość przyjaznej inteligencji w samotnym i nieskończonym kosmosie, podczas gdy na jego policzku zbiera się pojedyncza łza, rozumie: jeśli nikt go nie chce na tej planecie, poszuka kogoś, kto go zechce.

Ale robi też więcej. Ta najnowsza oferta Pixara w końcu trafiła do kin po rocznym opóźnieniu i gwałtownie zmieniającej się strategii, prawdopodobnie wynikającej z jej napiętej trajektorii za kulisami.
Rezultatem jest rozbieżny, być może odpychający miszmasz tonów filmu o UFO — w jakiś sposób jeszcze bardziej niezorganizowany niż tamto przesłuchanie kongresowe na temat UFO, z którego odbycia wszyscy jesteśmy w jakiś sposób zadowoleni.
Na przykład: żarty, fabuły, a nawet czasami sztuczna, zawsze trzymająca za rękę fabuła bije na głowę poziom czytania w szkole podstawowej — być może nawet bardziej dziecinny niż coraz bardziej skupiony na nastolatkach film Pixara. Ale to jest sprzeczne z aluzjami do science fiction/horroru kanadyjskiego współreżysera Domee Shi, które, choć skierowane do młodszej widowni, nadal potrafią sprawić, że dorośli drżą.
Jak scena przedstawiająca rozpadającego się klona — niemal żywcem zaczerpnięta z przerażającego momentu „roztapiających się klonów” z Ricka i Morty'ego — zdoła nie stać się inspiracją do epidemii koszmarów dziecięcych, pozostaje zagadką na całe wieki.

Żeby być uczciwym, takie momenty zdarzają się rzadko; szczątkowa część scenariusza, która prawdopodobnie była wywołującym ból biczowy pchnięciem koperty dla Pixara. Biorąc pod uwagę, że ostatnim wielkim sukcesem niebędącym sequelem tego niegdyś dominującego studia był Coco z 2017 r., ma sens, że będą mierzyć się z przeciwnościami losu, próbując odzyskać kulturowego ducha epoki za pomocą Elio , przynajmniej w wersji początkowej.
W rozmowie z portalem The Wrap szef studia Pixar, Pete Docter, stwierdził, że opóźnienie w realizacji filmu Elio w zeszłym roku wynikało głównie ze strajku SAG-AFTRA, jednak zmiany za kulisami spowodowały odejście dużej części zespołu kreatywnego , a na ich miejsce weszli Shee i współreżyserka Madeline Sharafian.
Zmiana ta oznacza, że opowieść czasami jest sprzeczna sama ze sobą, a w innych miejscach jest wyraźnie rozbita i niezręcznie poskładana.
Ostateczna wersja filmu została tak fundamentalnie zmieniona, że praktycznie każdy moment z oryginalnego zwiastuna został usunięty — w tym jeden z najbardziej ryzykownych, przekraczających granice gatunku żartów: „Próbuję zostać porwany” — mówi Elio , zanim szybko wyjaśnia: „Przez kosmitów!”

Ale nawet po usunięciu kilku ryzykownych dygresji, pod powierzchnią kryje się naprawdę dojrzała fabuła, nawiązująca do wspaniałej, pomysłowej, choć zaskakująco nieudanej komedii Disneya z 2007 roku o podróżach w czasie pt. Poznaj Robinsonów.
W tym filmie jest scena, w której jedna z postaci podaje konkretny powód swojej nieustępliwej nikczemności.
W retrospekcji widzimy wściekłego, małego sierotę z workami pod oczami, skradającego się korytarzem szkoły średniej. Inne dzieci uśmiechają się i machają, gdy przechodzi, i z entuzjazmem pytają, czy chciałby spędzić z nami czas po zajęciach, jednocześnie komplementując jego „fajny”, kwiecisto-różowy segregator z jednorożcem.
„Oni wszyscy mnie nienawidzili” – opowiada.
W powieści „Elio” traumatyczny impuls naszego bohatera, przypominający ten z „Rodziny Robinsonów” , by odgrodzić się od miłości i bliskości, dodaje ostatni składnik do tej szczerze dziwacznej mieszaniny: druzgocącą tragedię.
Choć dla maluchów może to być trochę podtekstowe, każdy, kto słyszał frazę „epidemia samotności mężczyzn”, dostrzeże początki problemów ze zdrowiem psychicznym, które zbyt często przeradzają się w izolację, depresję i wściekłość. Niewiele filmów dla dzieci wcześniej zmagało się z tym tematem — nie mówiąc już o tym, że umieszczało go w tak przytłaczająco smutnym łuku postaci.
Najtrudniejszą rzeczą w oglądaniu Elio jest powstrzymanie się od wyskoczenia przez ekran, aby za wszelką cenę go ochronić.
A jest jeszcze jeden element komplikujący fabułę: wywiad z astronomem Carlem Saganem z 1985 r. , początkowo dotyczący eksploracji kosmosu i jego książki Kontakt .
„Poszukiwanie życia gdzie indziej jest niezwykłe w naszych czasach, ponieważ po raz pierwszy możemy zrobić coś poza spekulacjami” – słyszymy mądry głos Sagana. „Dotyka najgłębszych ludzkich trosk: Czy jesteśmy sami?”
Szybko zostaje to zinterpretowane na nowo za pomocą bardziej przywiązanego do Ziemi motywu Elio , gdy głos z offu wymownie podkreśla jego wahania w dążeniu do miłości i akceptacji, zarówno ze strony kosmitów, jak i Olgi.

Krótko mówiąc, to dużo. Oryginalność filmu jest czymś, co należy podziwiać. Niestety, podobnie jak Meet the Robinsons , jest prawdopodobnie zbyt oryginalny i zbyt kontrowersyjny, aby znaleźć szeroką publiczność.
Polaryzujące studium samotności, które w przeciwieństwie do celowo oswojonego i szalenie udanego remake'u Lilo i Stitcha , jest wszystkim, tylko nie konwencjonalne, Elio jest radosnym, tragicznym cudem kreatywności. Najsmutniejsze jest to, jak mało prawdopodobne jest, aby został za to nagrodzony.
cbc.ca