Wyrzućmy tych ludzi z naszych koncertów

Czytając ten felieton, wyobrażacie sobie mnie jako dziadka Simpsona krzyczącego na chmurę. Akceptuję to, ale to, że ten wściekły starzec walczy z wiatrakami, nie oznacza, że się myli. Ja się mylę. Połowa ludzi, którzy chodzą na koncerty, jest zbędna , irytująca i wszystko psuje. Zniszczyli najlepsze doświadczenie, jakie istnieje, w ubraniu czy nago, by uczynić je ostateczną ofiarą mediów społecznościowych i pozerstwa. Jak wtedy, gdy wzięli biednego tuńczyka i zamienili go w wulgarny tatar, bo był bardziej fotogeniczny.
Ostatnim razem, gdy Radiohead zawitał do Madrytu w 2003 roku, wciąż byli jednym z najbardziej uznanych zespołów na świecie. Zagrali w Las Ventas tylko jeden wieczór i nie zapełnili sali. Było nas 16 000, świetna publiczność, ale zostało około 4000 wolnych miejsc. Teraz, gdy wracają na swoje pierwsze koncerty od siedmiu lat, zapełnią 17 500-miejscową Movistar Arenę cztery razy, a mogliby zapełnić osiem.
Proces zakupu był zawiły. Dwuetapowa rejestracja wstępna, dni oczekiwania, podczas których boty sprawdzały możliwość odsprzedaży i preferowane prośby z tego samego miasta, oraz nerwowe oczekiwanie na akceptację. Pięciu znajomych, wszyscy mieszkający w Madrycie, przeszło przez ten proces i wszyscy otrzymali tę samą wiadomość: „Niestety, nie przydzielono Ci losowego kodu do sprzedaży”. Sprzedają (ograniczmy nasze zobowiązania) 60 000 biletów, czyli zero na pięć. To nie pech; po prostu prośby były wygórowane. Skąd nagle wzięli się ci wszyscy fani zespołu, który nawet w czasach świetności nie sprzedawał się w Hiszpanii zbyt dobrze? Proste. Nie są; to intruzi szukający czegoś, czym można się pochwalić, skoro chodzenie na koncerty jest jak chodzenie na Pachá w latach 90 .
Przyznajmy, że czynnik nostalgii popycha ludzi, którzy kiedyś w miarę lubili zespół, ale nie przepadali za nim, do odejścia. Dobra, odpuszczę im. Ale Radiohead to nie Oasis ani Nirvana , nie zdobią koszulek H&M i Primark, a ich powrót nie jest wydarzeniem globalnym. Oszustów to nie obchodzi, ale przyjdą tłumnie, bo to sprawia, że czują się bardziej interesującymi niż są w rzeczywistości, a tymczasem psują koncert tym, którzy naprawdę chcą tam być. To, co kiedyś było problemem na festiwalach — kłótnie z idiotami rozmawiającymi tyłem do sceny — dziś masz w każdym miejscu.
Niedawno sam artysta poprosił o ciszę przy jednym utworze. Obok mnie, jakiś idiota , który był zajęty nagrywaniem filmików i flirtowaniem całą noc, zignorował prośbę. Zganiłem go. „To koncert, a nie msza” – powiedział. Starając się nie dopuścić do eskalacji, poprosiłem go o uszanowanie muzyka. „On nie jest tym, kto mógłby mi kazać się zamknąć. Zapłacę za jego bilet, a on zaśpiewa”. To, co wydarzyło się później, nie nadaje się do publikacji, ale ta farsa z pewnością spadnie na Radiohead. Ekshibicjonizm i farsa zdominowały koncerty. Trzeba je wyrzucić .
elmundo