WELL TALK: Sebastian Dela - świeża krew polskiego aktorstwa: „Marzę o roli szachowego konia”

Jeden z ciekawszych aktorów młodego pokolenia z dużym dystansem do siebie i świata opowiada o aktorstwie, o współpracy z najważniejszymi twórcami polskiego kina i o tym, czemu marzy mu się rola… szachowego konia. Z Sebastianem Delą rozmawiała Karolina Magiera-Wróbel podczas festiwalu Mastercard OFF CAMERA.
Z kopalni na czerwony dywanKarolina Magiera - Wróbel - Well.pl: Która to Twoja wizyta na festiwalu Mastercard OFF CAMERA?
Sebastian Dela: Druga, pierwszy raz byłem tu w zeszłym roku. Na razie mam ciągłość, mam nadzieję, że tak zostanie, życzę sobie tego.
Też Ci tego życzę! Zwłaszcza że festiwal narodził się w Krakowie, Ty też się urodziłeś w Krakowie, ale podkreślasz, że pochodzisz z Wieliczki. Czy można powiedzieć, że to tam wszystko się zaczęło, pojawiły się pierwsze myśli o aktorstwie?
Tak, zdecydowanie. Ostatnio byłem na spotkaniu klasowym ze znajomymi z gimnazjum i uświadomiłem sobie, że pani Ala Grafka – nasza polonistka – była pierwszą osobą, która we mnie uwierzyła i wysłała mnie na konkurs recytatorski. Powiedziała, żebym spróbował, że warto iść w tym kierunku. Już wcześniej czułem, że chciałbym zostać aktorem, ale to doświadczenie tylko utwierdziło mnie w tym przekonaniu. Wieliczka, obrzeża Krakowa – właśnie tam wszystko się zaczęło.
Dotarłam nawet do informacji, że pracowałeś przez chwilę w kopalni soli. Trudno o bardziej symboliczne miejsce – to serce Wieliczki.
Nie wiem, jak jest teraz, ale “za moich czasów” prawie wszyscy tam pracowali. Małe miasto, gigantyczny zakład pracy, to było naturalne.

Twoje rodzice też tam pracują, prawda? To rodzinna tradycja?
Tak, te rodzinne tradycje w pewnym sensie zostały zachowane. Moi rodzice są już na emeryturze, ale czasem pojawiają się w kopalni jako przewodnicy i oprowadzają grupy. Wcześniej oboje pracowali tam na etacie. Ja poszedłem w ich ślady, choć może nie do końca…
W kopalni grałeś jedną z pierwszych ról.
Najpierw był Kościół św. Michała Archanioła w Pawlikowicach – a dokładnie salka teatralna, która znajduje się tuż pod nim. Pamiętam taką sytuację, kiedy przyszedł do nas ksiądz po kolędzie, a rodzice wspomnieli mu, że chciałbym zostać aktorem. Odpowiedział na to: “Przyjdź do nas, mamy teatr.” I tak trafiłem do swojej pierwszej grupy teatralnej. Następnie, byłem Soliludkiem. Oprowadzałem dzieci po kopalni, pokazywałem im Solonię, Solizaury, Solizaki – pierwsze aktorskie szlify zdobywałem właśnie tam.
Kolejnym etapem była Łódź?
Tak, potem dostałem się na studia aktorskie w Łodzi i całe szczęście! Teraz wiem, że to była TA szkoła, to właśnie ją miałem skończyć, bo inaczej pewnie nie skończyłbym żadnej.
Wspominasz często, że miałeś duże szczęście, bo już na studiach grywałeś epizodyczne role. Kiedy nastąpił przełom?
Zaczęło się od udziału w reklamach, a potem przyszedł casting do “W lesie dziś nie zaśnie nikt”. To zdecydowanie był przełom, kiedy po castingu, w którym brałem udział z Wiktorią Gąsiewską, usłyszałem: „Słuchaj, możemy ci już powiedzieć – dostałeś rolę, robisz to z nami.” Pierwszy raz w życiu usłyszałem takie słowa, niesamowite uczucie. Od razu po wyjściu zadzwoniłem do mamy, do znajomych z informacją, że będę grał w filmie. I do tej pory, całe szczęście, udaje się pojawiać na ekranie. Mam niebywałe szczęście.

Wróćmy na chwilę do filmu “W lesie dziś nie zaśnie nikt”. W polskiej kinematografii horror nie jest popularnym gatunkiem, wręcz niedocenianym. Co powiesz o tym projekcie?
To była rewelacyjna przygoda. Przede wszystkim trafiłem na świetnych ludzi – Bartosz Kowalski, Mirella Zaradkiewicz, Janek Kwieciński, no i oczywiście koleżanki i koledzy – aktorzy. Miałem też okazję zagrać u boku mojej pani profesor, Gabrieli Muskały. Ekipa była fantastyczna, a świadomość, że kręcimy pierwszy slasher w Polsce, sprawiała nam ogromną frajdę. Było dużo śmiechu, na planie panowała świetna atmosfera, nawiązały się fajne relacje. Mam chyba szczęście do takich gatunkowych eksperymentów, co bardzo mnie cieszy – niezależnie od tego, jak ostatecznie wypadają te produkcje. Jeśli mówimy o kinie gatunkowym w Polsce, to fajnie, że się na nie otwieramy, że szukamy czegoś innego, świeżego. Mamy świetnych specjalistów, więc warto próbować – w końcu uda się stworzyć coś wyjątkowego. Już teraz powstają naprawdę dobre filmy.
Kolejne lata przyniosły Ci nowe role. Pojawiłeś się m.in. w dwóch produkcjach: “Seks, miłość i pandemia” oraz “Pitbull”. Jak wspominasz współpracę z Patrykiem Vegą?
Absolutnie nie mam na co narzekać, dobrze dogadywaliśmy się na planie. Można powiedzieć, że to Patryk mnie „wyhaczył”, w filmie “Seks miłość i pandemia” grałem niewielką rolę, a on po kilku dniach powiedział: “Słuchaj, wyślę ci coś” i wysłał mi scenariusz “Pitbulla”.Gdybyś powiedział w skrócie – jakim reżyserem, szefem jest Patryk Vega?
Ma bardzo jasno określoną wizję i doskonale wie, czego chce – zarówno jeśli chodzi o ustawienie kamery, kadry, jak i emocje. Na planie nie ma miejsca na długie analizy czy kombinowanie w stylu: „A może jeszcze raz, a może inaczej?”. Patryk patrzy na przebieg sceny i mówi wprost: „Mamy to” albo „Nie mamy”. Praca jest bardzo konkretna. Myślę, że dużo się przy nim nauczyłem i jestem przekonany, że dał mi dużą szansę. To między innymi dzięki niemu – przynajmniej na ten moment – wszystko układa się dobrze.
Wspomniałeś też o Gabrieli Muskale – spotkaliście się na planie filmu “Błazny”, który był jej pełnometrażowym debiutem reżyserskim. Czy praca z reżyserką- aktorką różni się od pracy z twórcami, którzy nigdy nie stali przed kamerą?
Dostrzegam wiele różnic. Przede wszystkim Gabrysia, jako aktorka, doskonale wiedziała, czego sama oczekuje od reżysera i starała się nam to dać. Poradziła sobie znakomicie. Miała świetne wyczucie – wiedziała, kiedy trzeba kogoś wesprzeć, podsunąć słowo, emocję, sugestię, a kiedy lepiej zostawić mu przestrzeń. Wykazywała się ogromną empatią. To była bardzo uważna, czuła współpraca.

Myślisz, że film “Błazny” realnie ukazuje moment przejścia między studiowaniem a uprawieniem zawodu? Tak to wygląda – wszechobecna rywalizacja, duże ambicje, kompleksy?
Cały czas staram się wierzyć, że nie. Sam się z tym nie spotykam, przynajmniej nie w tak jawny sposób. Jeśli to się dzieje, to za moimi plecami.
Czyli nie masz żadnych przykrych doświadczeń?
Oczywiście, zdarzyło się, że w dyskusji padło niecenzuralne słowo czy podniósł się głos, ale zawsze w dobrej sprawie. Bardzo lubię podawać przykład przepięknej współpracy z Marcinem Filipowiczem przy filmie “Braty” – jednej z tych, które wspominam najlepiej. Pewnie dlatego, że mam taki charakter, jaki mam – lubię się ścierać, konfrontować poglądy, próbować znaleźć rozwiązanie. W przypadku tej produkcji to doskonale działało. Dla Marcina to był debiut pełnometrażowy, dla mnie – jedna z pierwszych dużych ról. Naprawdę wszystkim bardzo zależało, każdy nosił w sobie myśl, „żeby nikt mi tego nie zepsuł”. Były emocje, były spięcia, ale wszystkie w takim konstruktywnym duchu. Z tych rozmów i różnic rodziły się świetne pomysły, dochodziliśmy do konsensusu, bywały momenty uznania: „masz rację, tak będzie lepiej”. Nikt nie był zamknięty na zmianę. Właśnie dlatego, że wszystkim tak bardzo zależało, z tych jasnych emocji, powstały super rzeczy. Rozumiem, że czasem emocje potrafią ponieść – to się zdarza. Jeśli chodzi o przemocowe zachowania, skrajnie przemocowe, na które nie ma absolutnie zgody ani miejsca, ja tego nie doświadczyłem. Oczywiście, znam ludzi – kolegów, koleżanki ze starszych roczników, a nawet z mojego, którzy mogliby powiedzieć coś innego. Wiem, że takie sytuacje miały miejsce i zdarzają się nadal. Osobiście się z nimi nie spotkałem.
Jakie wskazówki dałbyś młodszym koleżankom i kolegom, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z aktorstwem?
Sam dopiero zaczynam i to byłoby bardzo buńczuczne z mojej strony, żeby dawać komuś rady, ale wydaje mi się – choć to jest bardzo trudne i sam cały czas się tego uczę – że najważniejsza jest świadomość, że ten zawód jest odbierany bardzo subiektywnie. Jeżeli ktoś powie o nas, że jesteśmy genialnymi aktorami, dwa rzędy dalej może siedzieć ktoś, kto zapyta, dlaczego takie drewno w ogóle przyjęli do filmówki. Chodzi o to, żeby nauczyć się przyjmować komplementy i nie przejmować się hejtem, który pojawia się bardzo często. Ludzie krytykują element rozrywki, niewielu zastanawia się nad tym, że za nim stoi konkretny człowiek. Nie oszukujmy się – młodzi ludzie, którzy dostali się na aktorstwo albo właśnie skończyli szkołę, w większości marzą tylko o tym, żeby grać. Nie można obrastać w piórka, ale też nie warto pogrążać się w żalu z powodu tego, co mówią inni. Nie mówię nic odkrywczego i nie mam żadnej złotej rady. Nie wydaje mi się zresztą, żeby taka istniała, ale wciąż towarzyszy mi zdanie, które usłyszałem w szkole: “bądź sobą, nie zmieniaj się”. Wiem, że to truizm, ale coś w tym jest.
Słyszę, że masz zdrowe podejście do tego zawodu. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że nie romantyzujesz go.
Romantyzowanie tego zawodu to chyba najprostsza droga do tego, żeby zwariować. Można sobie na to pozwolić, kiedy gra się wyłącznie ważne, artystyczne role, ale umówmy się – realia są inne, nasz rynek jest po prostu za mały. Bardzo szanuję tych, którzy traktują tę pracę jak misję, ale dla mnie to przede wszystkim zawód, nie chcę, żeby całkowicie wypełniał moją przestrzeń. Mam swoje życie i chcę, aby było takie, jak sobie wymarzyłem, aby aktorstwo dawało mi możliwość zarobienia na nie, a jeśli przy okazji trafią się jakieś ciekawe, wartościowe projekty – to już bajka! Wtedy naprawdę będę mógł powiedzieć, że złapałem Pana Boga za nogi. Sądzę, że romantyzowanie może być szkodliwe, bo kiedy wszystko idealizujemy, zawsze coś będzie „nie takie”, jak sobie wyobrażaliśmy. Czy jest jakaś rola, której byś nie przyjął albo granica, której byś nie przekroczył?
Chciałbym się dać zaskoczyć. Dopóki coś nie jest obrazoburcze ani nie godzi w moje wartości czy przekonania, uważam, że warto – a nawet trzeba – to robić. Dla samego doświadczenia, dla poszerzenia perspektywy i dla zetknięcia się z czymś, czego nie przeżywamy na co dzień. Właśnie w tym widzę piękno tego zawodu. Do tej pory nie znalazłem się w sytuacji, w której musiałbym powiedzieć kategoryczne „nie” czemuś, co było sprzeczne z moimi poglądami albo uznałem to za niewłaściwe moralnie.
well.pl