Duchy domu

Zależy, kto się temu przygląda. Od czasu scementowania unii amerykańskiej historia Alabamy polega na tym, że jest ona najbardziej widoczną sceną najlepszych i najgorszych rezultatów naszego demokratycznego eksperymentu. Ale choć osoby z zewnątrz często przyglądały się temu stanowi – by nakreślić kontrast, by coś udowodnić, by dać przykład – jego prawdziwa natura rzadko była rozumiana. Alabama jest zbyt rasistowska, zbyt religijna, zbyt zacofana. Albo potrzebuje interwencji z zewnątrz, albo jest straconą sprawą.
Jeśli Głębokie Południe stanowi istotę narodu – jak ujął to Howard Zinn, region, który „jest kwintesencją najgorszych (i kilku najlepszych) cech charakteru narodowego” – to może dlatego, gdy jestem poza Południem, zawsze potrafię przewidzieć reakcję ludzi, gdy powiem im, że pochodzę z Alabamy.
Tak naprawdę nigdy nie opuściłem Południa aż do ukończenia liceum; przeprowadzka na studia do New Jersey była moim drugim lotem samolotem w życiu, pierwszy raz siedem lat wcześniej. Wyjazd nie był konieczny. Do każdego miejsca, które było dla mnie ważne lub pożądane, od szkoły po miejsce, gdzie spędzaliśmy wakacje, można było dojechać samochodem, a wszyscy wokół mnie uczyli się jeździć najpóźniej w wieku 15 lat. Moim pierwszym samochodem, którym ścigałem się z parkingu przy szkole średniej do centrum handlowego i do domu, słuchając na cały regulator Three 6 Mafia, Trina i OutKast na HOT 105.7, był znak stopu mojej rodziny – czerwony minivan Plymouth Voyager. Był tak niefajny, że moi znajomi uznali go za uroczego.
Kiedy dorastałem, moje rodzinne miasto Montgomery było źródłem mojej wiedzy o tym, jak ludzie się ze sobą komunikują i co mogłem wywnioskować o danej osobie na podstawie jej zachowania, sposobu, w jaki ze mną rozmawiała, i miejsca, w którym mieszkała. To, co wydawało mi się, że wiem – że zawsze istnieje kierunek geograficzny, w którym można się przeprowadzić, że rozmowa z każdym, niezależnie od wykształcenia czy stanu majątkowego, jest kluczowa zarówno dla pozycji duchowej, jak i społecznej, że ważne jest, aby z godnością informować innych o swoim wykształceniu i statusie materialnym oraz o tym, jaki on jest – nadal wydawało mi się istotne, gdy po latach wspominałem to z perspektywy czasu.

Alexis Okeowo świętuje swoje czwarte urodziny w Knoxville w stanie Tennessee.
Jako dziecko większość moich podróży miała miejsce, gdy mama, dwaj młodsi bracia i ja jechaliśmy z tatą na konferencje naukowe do miast w regionie, takich jak Baton Rouge, Biloxi i Raleigh, albo gdy jeździliśmy na weekendowe wakacje do Atlanty, Nowego Jorku dla czarnoskórych mieszkańców południa. Podczas tych wyjazdów zazwyczaj zatrzymywaliśmy się w ulubionej sieci hoteli moich rodziców, Embassy Suites; rodzice wynajmowali apartament z jedną sypialnią, dwoma podwójnymi łóżkami i rozkładaną sofą, i spaliśmy w układzie, który dawał nam wszystkim wystarczająco dużo miejsca. Nasze gusta były skromne, przyzwoite. Za każdym razem jechaliśmy z Montgomery, niezależnie od tego, ile czasu to zajmowało.
Ale fantazjowałem o nieprzyzwoitości. Po 18 latach wyobrażania sobie świata poza Południem, jesienią 2002 roku przybyłem na barokowo-zielony kampus Uniwersytetu Princeton. Pamiętam, jak spacerowaliśmy z rodziną po hektarach skoszonej, soczystej zieleni, patrząc w górę na gotyckie łuki. Zatrzymaliśmy się w hotelu przypominającym Embassy Suites, niedaleko Princeton, i przyjechaliśmy na kampus wypożyczonym samochodem, żeby mnie przewieźć do akademika.
Później stałem w tłumie ludzi z mojego pierwszego roku, czekając na wyjście z sali wykładowej po orientacji, przed chłopakiem, który miał zostać moim redaktorem w kampusowym tygodniku alternatywnym; rozmawiał ze swoim przyjacielem, który stał się znany jako kampusowy diler kokainy, o dziewczynie, która przyniosła dekoder, żeby zainstalować go w swoim pokoju w akademiku, bo nie mogła przegapić swoich ulubionych programów telewizyjnych podczas zajęć. Chłopcy brzmieli na rozbawionych i pod wrażeniem. Wspominali o wakacjach na nartach dziewczyny i jej szkole z internatem, której nazwa zdawała się być skrótem od dobrego rodowodu. Jej imię, które brzmiało Tobin, również zdawało się być skrótem od rodzaju gustu, który przedkładał bogactwo nad styl. Nie miałem pojęcia, że są w ogóle dzieciaki, które chcą zapuścić się poza promień dojazdu samochodem wokół domu i pojechać do miejsca takiego jak szkoła z internatem.
Szybko zdałem sobie sprawę, że jestem pewnego rodzaju anomalią na kampusie: jednym z niewielu czarnoskórych studentów, jednym z niewielu czarnoskórych studentów z Południa i jednym z niewielu studentów z Południa w ogóle.
Stojąc w tym tłumie, uświadomiłam sobie, że wiele znanych mi symboli statusu – lata spędzone nad jeziorem, przynależność do odpowiedniej kościelnej grupy młodzieżowej – już nie obowiązuje i że wkrótce będę musiała nauczyć się, jakie są nowe, istotne symbole. Byłam chroniona przez rodziców, którzy nie pozwalali mi na randki ani na nocne imprezy, ale nie widzieli żadnego problemu w zabieraniu mnie i moich braci na weekendowe seanse erotycznych thrillerów w stylu „Single White Female” ani w czytaniu czegokolwiek, na co mieliśmy ochotę, w ramach eksperymentów. Musiałam przejść od pochłaniania każdej powieści dla dorosłych, jaką udało mi się znaleźć w bibliotece publicznej, do wprawnego odpowiadania na późnonocne, pijackie wiadomości głosowe od chłopaka stojącego za mną na orientacji, uroczego dilera kokainy. Skromność i przyzwoitość były tu względne.
Przed wyjazdem wiedziałem o Princeton bardzo niewiele. Przeglądałem zdjęcia kampusu w Google, przyglądałem się starannie dobranym zdjęciom na stronie internetowej, żeby zobaczyć, jak ubrani są studenci i które z nich są w grupach, i spędzałem czas, rozglądając się po okolicy, żeby zobaczyć, co ludzie robią w ciągu dnia poza zajęciami. Nigdy nie odwiedziłem kampusu, mimo że Princeton organizuje „Weekend przed pierwszym rokiem studiów”. Zwiedzanie wydawało się zbyt drogie, zajęłoby zbyt dużo czasu i nikt tego nie sugerował.
Po otrzymaniu e-maila z potwierdzeniem przyjęcia, świętowałem przez kilka minut z rodzicami, a potem wróciłem do komputera, żeby wysłać maila do biura rekrutacji. Musiałem zapytać, ilu czarnoskórych uczniów jest w szkole, bo na zdjęciach nie dało się tego stwierdzić. To był e-mail, którego nigdy nie wysłałbym do szkoły na południe od Wirginii – najdalej na północ, gdzie kiedykolwiek byłem – gdzie mógłbym mieć pewność, że znajdę wystarczająco dużo osób o podobnym wyglądzie. W połowie pierwszej dekady XXI wieku, a także dwadzieścia lat później, Południe pozostawało najczarniejszą częścią kraju; w 2022 roku mieszkała tam ponad połowa czarnoskórej populacji.

Alexis Okeowo, sfotografowany w Los Angeles.
Pomimo że Wielka Migracja, która w pierwszej połowie XX wieku przyniosła miliony czarnoskórych mieszkańców Południa na Północ, aby uciec przed rasizmem i terrorem, miliony czarnoskórych powróciły na Południe lub przyjechały tam po raz pierwszy. Biuro rekrutacyjne Princeton odpowiedziało, że Afroamerykanie stanowią około 9 procent ogółu studentów; biuro dodało, że powinienem dać im znać, jeśli będę potrzebował dodatkowych informacji. Procent musi wystarczyć.
Szybko zdałem sobie sprawę, że jestem swego rodzaju anomalią na kampusie: jednym z niewielu czarnoskórych studentów, jednym z niewielu czarnoskórych studentów z Południa i jednym z niewielu studentów z Południa w ogóle. Nawet na uniwersytecie, który, jak głosiła reputacja, był najbardziej eleganckim, konserwatywnym i tym samym „południowym” ze wszystkich uczelni na północnym wschodzie, niewiele osób deklarowało przynależność do tych dwóch ostatnich kategorii.
Wszelkie pocieszenie, jakie czerpałem z reputacji Princeton jako uczelni o południowym nastawieniu, miało mi poprawić humor, że jestem jednym z nielicznych uczniów z mojej klasy w liceum opuszczających Alabamę; studia byłyby dla mnie czymś w rodzaju domu daleko od domu. Kiedy więc spotykałem innych studentów i profesorów i przedstawialiśmy się, przyzwyczajenie się do rutyny zajęło mi trochę czasu. Ich reakcje, w zależności od tego, ile czasu spędzili na Południu, podążały jedną z dwóch odrębnych ścieżek. Jeśli nie mieszkali niżej niż obie Karoliny, mówili „Alabama?!” z jawnym zaskoczeniem lub, jeśli wystarczająco szybko zmieniali wyraz twarzy, „Wow, Alabama!” z ostrożną ostrożnością.
Kiedy upewniłam się, że dobrze mnie zrozumiały, zdawały się wyobrażać sobie, jak skrajne warunki musi nieść ze sobą bycie czarnoskórą dziewczyną z Alabamy. Węże strażackie, lincze. Potem pytanie: „Jak to było?”, z wciąż oniemiałymi minami, czasem kręcąc głowami z litości nad problemami, które rzekomo musiały znosić. Jeśli pochodziły z Południa, zazwyczaj zakładały, że się dogadamy, łatwość, którą odwzajemniałam.
Trudno było – nadal trudno – spojrzeć Alabamie prosto w oczy; było to niekomfortowe. Łatwiej też było większości ludzi uwierzyć, że są bardziej pewni mojego rodzinnego stanu niż ja. To w Alabamie nauczyłem się myśleć i decydować o tym, co cenię. Ale ich oczekiwania co do mojego dorastania zmusiły mnie do opowiedzenia się po którejś ze stron: albo zgadzać się i wyolbrzymiać najgorsze aspekty stanu, albo słabo go bronić. Do tego stopnia, że z czasem zacząłem zapominać o pewnych aspektach mojego dorastania, o niuansach życia i myślenia mieszkańców Alabamy, a pamiętałem jedynie ogólne zarysy dotyczące rasy, polityki i religii. Zacząłem zapominać, że Alabama jest przede wszystkim moim domem.
Tamci ludzie i ja nie byliśmy gotowi na to, co leży pomiędzy: na wartość miejsca i na to, dlaczego ludzie decydują się je nazwać domem. Dlaczego ludzie zostają? I co się z nimi dzieje? Alabama była najlepszym miejscem, by znaleźć odpowiedzi.
Adaptacja książki „BLESSINGS AND DISASTERS : A Story of Alabama” autorstwa Alexis Okeowo, wydanej przez Henry Holt and Co. 5 sierpnia 2025 r. Prawa autorskie © 2025 Alexis Okeowo. Druk za zgodą.
elle