Polski skoczek w czyśćcu. By przetrwać, musi dorabiać w karczmie
- W sezonie 22/23 Mateusz Gruszka zerwał więzadło. Wrócił do skoków, ale nie była to łatwa droga, bo znalazł się poza kadrą, a zatem był zdany tylko na siebie i klubowych trenerów
- Choć na krajowym podwórku niejednokrotnie bywał lepszy od kadrowiczów, nie dostawał powołania na zawody. A gdy już się pojawiało, to po jego stronie leżały koszty wyjazdu
- — Dzięki dobrej współpracy z Tatrzańskim Związkiem Narciarskim dogadaliśmy się, że Mateusz może wziąć tę fakturę na nich. Gdyby nie to, po prostu nie pojechałby na te zawody, bo ani on, ani klub by tego nie pokrył — mówi o ostatnim wyjeździe na FIS Cup trener klubowy skoczka Jakub Kot. W Eisenerz Gruszka był dwukrotnie najlepszy z Polaków
- Poza treningami skoczek studiuje i pracuje. — Czasem kończy się pracę o północy. Zanim dojedzie się do domu, mija pół godziny, szykujesz się do spania i już jest pierwsza, a o ósmej musisz wstać na trening — opowiada
- Więcej informacji znajdziesz w Przeglądzie Sportowym Onet
— Obserwujesz z boku sytuacje, że zawodnik łudzi się, że dostanie szansę, bo jadąc z tej samej belki podczas treningów, był lepszy od kadrowiczów, ale ostatecznie nie otrzymuje powołania, bo na zawody jedzie... kadrowicz – opowiada z perspektywy trenera klubowego Jakub Kot.
— Jeśli skoczek pokroju Mateusza za główne starty w sezonie ma uznawać Orlen Cup, to już kwestia hobbystyczna. Startując w zawodach międzynarodowych, musisz podchodzić do tego już bardziej profesjonalnie. Tylko, że przydałaby się jakaś motywacja, przekonanie, że jest szansa na wyjazd na FIS Cup na Puchar Kontynentalny – dodaje.
To z kolei nie jest takie oczywiste. A gdy wreszcie w drugi weekend lutego Gruszka pierwszy raz w tym sezonie został powołany na zagraniczne zawody FIS Cup, dwukrotnie był najlepszy spośród naszych reprezentantów. Gdyby nie zaangażowanie klubu i pomoc finansowa Tatrzańskiego Związku Narciarskiego pewnie w ogóle nie pojechałby do Austrii, bo jako pozakadrowicz, koszty noclegu i wyżywienia musiał pokryć sam.
Wypadek, który mógł zakończyć karierę. "Nie wiedziałem, czy jeszcze wrócę"Problemy Gruszki zaczęły się od wypadku na skoczni.— Początkowo naderwałem więzadło, ale byłem jeszcze w stanie trenować, łączyłem to z rehabilitacją. Później na FIS Cupie w Szczyrku coś strzyknęło mi w kolanie, zabolało, więc już wtedy pomyślałem, że to więzadło może być kompletnie zerwane. Potem trochę poczekałem na operację, przeszedłem ją w czerwcu — opowiada o wydarzeniach z 2023 r. Już przed tym sezonem nie znalazł się w strukturach kadrowych. Wspomina, że pomagał mu wtedy trener Zbigniew Klimowski.
Zerwane więzadła to stosunkowo częsty problem wśród skoczków, którego następstwem jest zazwyczaj zabieg, a później długa rehabilitacja. Sytuacja staje się jeszcze bardziej problematyczna, gdy zawodnik trenuje poza kadrą. Wtedy jest pozostawiony sam sobie albo zdany na łaskę klubu.
— Wiadomo, że coś tam musiałem zapłacić ze swoich, ale miałem szczęście, bo przy rehabilitacji dużo pomagali mi wtedy Rafał Kot i Krystian Kołodziej. Nie wiedziałem, czy wrócę jeszcze do skoków, wtedy zeszły na dalszy plan. Zacząłem studia, więc pomyślałem, żeby może zacząć robić co innego w życiu. Dziewczyna mówiła mi jednak, żebym wrócił na skocznię. Dzwonił też trener Jakub Kot i ostatecznie stwierdziłem, że jeszcze pójdę skoczyć. Nie po to, żeby od razu być najlepszy tylko po prostu poskakać z pasją — dodaje.
To właśnie pod okiem trenerów AZS-u Zakopane – Jakuba Kota i Kacpra Stosela – wiosną ubiegłego roku stawiał pierwsze kroki na skoczni po kontuzji. Początki nie były łatwe, bo choć teoretycznie było już wszystko w porządku i Gruszka dostał zgodę na treningi od lekarza, kontuzjowane kolano ciągle dawało o sobie znać. Sesje na skoczni przeplatały się z przerwami na rehabilitację.
— Szybko chcieliśmy nadrobić zaległości, ale nie było to możliwe. To nie było płynne, harmonijne. Wiedziałem, że Mateusz ma potencjał i to naprawdę fajny zawodnik. W juniorach osiągał dobre wyniki, ale kontuzja trochę pokrzyżowała plany. Wiedzieliśmy, że możliwości są ograniczone, ale trzeba spróbować. Pamiętam, jak usiedliśmy w szkole, zaczęliśmy to wszystko planować i po prostu powiedzieliśmy, że mu pomożemy — opowiada Kot.
— Klub, a zwłaszcza trenerzy Jakub i Kacper bardzo mi pomogli zarówno sprzętowo, jak i z treningami. Dopasowywali się choćby do moich wyjazdów na studia. Trener dograł też zajęcia z jogi, które bardzo pomogły mi z tym kolanem. Gdy wróciłem do treningów, było już oczywiście w pełni sprawne, ale wiadomo, że to nie był ten zakres ruchu co przed kontuzją – mówi Mateusz.
Lepszy od kadrowiczówZa pierwszy ważny cel postawili sobie październikowe mistrzostwa Polski. W Zakopanem Mateusz faktycznie pokazał się z dobrej strony. Zajął 12. pozycję, wcześniej w kwalifikacjach był nawet czwarty. Wywalczył sobie tym samym miejsce w pierwszej drużynie AZS-u Zakopane, która kolejnego dnia zdobyła srebrny medal.
Choć pokonał kilku kadrowiczów czy zawodników z grup bazowych, ten wynik nie wystarczył, by rozpocząć sezon od międzynarodowych zawodów. Następną oficjalną okazją do sprawdzenia się na ich tle, były dopiero kolejne krajowe mistrzostwa. Nie uwzględniając gości zza granicy, w styczniu w Zakopanem, ale tym razem na Wielkiej Krokwi, był ósmy. I znów lepszy od kilku skoczków finansowanych przez PZN.
— Te wyniki w letnich mistrzostwach nie były dla mnie zaskoczeniem, bo dobrze wtedy skakałem. Myślałem, że może uda się pojechać gdzieś na zawody, bo był to dla mnie naprawdę dobry konkurs. Teraz zimą na MP znów fajnie mi się skakało i znów miałem z tyłu głowy, że może będzie szansa na jakiś wyjazd. Nawet, gdy na treningach porównywałem się do kolegów z tych kadry, miałem poczucie, że nie skakałem źle, ale startowałem tylko na polskim podwórku — opowiada Gruszka.
— Na dużej skoczni, na której odbywały się zimowe mistrzostwa, sprzęt odgrywa jeszcze większą rolę. Gdyby miał trochę lepszy, pewnie byłoby jeszcze parę metrów więcej. Nie ma co gdybać, bo i tak pokazał, że stać go na dobry wynik, ale na start czekał do lutego. Sam odezwałem się do Daniela Kwiatkowskiego, który zresztą już nawet wiedział, w jakiej sprawie dzwonię — mówi Kot.
— Jak za pierwszym skończyło się na nadziejach, to nic wielkiego się stało, ale jak zdarza się drugi czy trzeci, jest to trochę przykre i demotywujące. Wiesz, że nie jesteś już młody, trenujesz, ale widzisz, że nie jedziesz na zawody, to po co trenować? – słyszymy z kolei od Mateusza.
Przed zawodami FIS Cup w Szczyrku Gruszka wziął udział w sprawdzianie, który zagwarantował mu pierwszy międzynarodowy start tej zimy. Musiał liczyć jednak na pomoc finansową klubu, bo jako pozakadrowicz nie miał opłaconego noclegu.
Jak zaznacza Kot, nie oddawał tam swoich dobrych skoków (17. i 42. miejsce), ale szybko pojawiła się szansa na kolejny start. Miejsca zwolnili bowiem juniorzy, którzy polecieli na mistrzostwa świata do Lake Placid.
— Tylko, że znowu usłyszeliśmy, że musimy zapłacić za zakwaterowanie i wyżywienie, bo PZN nie może tego zrobić. Dzięki dobrej współpracy z Tatrzańskim Związkiem Narciarskim dogadaliśmy się, że Mateusz może wziąć tę fakturę na nich. Gdyby nie to, po prostu nie pojechałby na te zawody, bo ani on, ani klub by tego nie pokrył — mówi Kot.
Zarówno pierwszego, jak i drugiego dnia Gruszka był najlepszym z Biało-Czerwonych. Zajmował 17. i 19. miejsce.
— Mateusz to kolejny taki przypadek seniora w naszym klubie, który ma duży potencjał. Nie wiemy, co uda mu się osiągnąć, ale na pewno znalazł się na rozstaju. Wrócił po kontuzji, robił dobre wyniki, niby dostaje jakieś szanse, ale te sygnały wobec niego nie są jasne. To trochę jak łatanie dziur. Nie ma kto pojechać albo skaczemy w Szczyrku, w którym mamy więcej miejsc, to wtedy nagle jest Mateusz – mówi Kot.
W zawodach Orlen Cup, które odbywały się na początku tygodnia, Gruszka wywalczył sobie wyjazd na kolejne zawody FIS Cup. W Zakopanem zajął drugie i czwarte miejsce, choć jeszcze w piątek po bolesnym upadku na skoczni nie mógł zgiąć kolana. Oczywiście pomocy musiał szukać na własną rękę. Podobnie zresztą jak finansowania kolejnego wyjazdu. Także i tym razem pomoże mu TZN.
Trenuje, studiuje i pracuje w karczmie. "Czasem kończy się o północy"— Naprawdę bardzo lubię z nim trenować, bo to zawodnik, któremu się chce. Wiem, że jak mówi, że ma coś do zrobienia w domu to nie jest to szukanie wymówek, tylko on faktycznie haruje. Ma dobry charakter — słyszymy od trenera AZS-u Zakopane.
Poza trenigami Gruszka ma sporo obowiązków. Studiuje kryminalistykę w Krakowie i pracuje w karczmie "U Zapotocznego" w Zębie. — Czasem kończy się pracę o północy. Zanim dojedzie się do domu, mija pół godziny, szykujesz się do spania i już jest pierwsza, a o ósmej musisz wstać na trening. Po treningu wracam się przebrać, wykąpać i jadę do pracy. Jeśli akurat danego dnia nie trenuję, to po prostu szybciej zaczynam w karczmie. Ciężko to wszystko łączyć, ale jakoś się udaje — opowiada Mateusz.
W międzyczasie musi też choćby zadbać o sprzęt, zwłaszcza, gdy w grę wchodzą zawody wyższej rangi niż Orlen Cup. Gdy na krótko po kontuzji wziął udział w sprawdzianie, który umożliwił mu start w sierpniowym FIS Cupie we Frensztacie, trenerzy klubowi na szybko musieli pomóc w załatwianiu kombinezonu. Ten, w którym wtedy skakał, raczej trudno byłoby określić konkurencyjnym.
— Pamiętam, że byłem chyba drugi w tym sprawdzianie, ale nie miałem kombinezonu ani nic, więc w sumie na ostatnią chwilę to wszystko załatwialiśmy — mówi Mateusz. — Trenując poza kadrą, jest pod tym względem ciężko. Wiadomo, narty jeszcze się gdzieś załatwi, ale już gorzej z kombinezonami... Za jeden płaciłem sobie sam, a z drugim na mistrzostwa Polski pomógł mi mój trener Kacper. Do tego dochodzą buty... Jest oczywiście dofinansowanie ze strony klubu, ale wiadomo, że to nie wystarcza na wymianę tego sprzętu tak szybko, jakby się chciało — słyszymy.
— Będąc w kadrze, wiesz, że masz wokół siebie cały sztab ludzi, głowa jest wolna od pewnych spraw. Przyjeżdżasz właściwie na gotowe, pozostaje tylko trenować. Jest fizjoterapeuta, serwisman, masz zapewniony sprzęt. Natomiast Mateusz ma tylko mnie i Kacpra i albo mu trochę pomożemy, albo musi działać na własną rękę. Nie ma łatwo, ale wiadomo, że w pewnym sensie kształtuje to charakter — mówi Kot.
Nie możemy pozwolić sobie na utratę kolejnych talentówDyskusja o następcach mistrzów to temat, który w polskich skokach przewija się od lat. Początkowo nieco przyćmiony przez wielkie sukcesy, teraz w kryzysie naszych najbardziej doświadczonych zawodników coraz bardziej aktualny. O straconym pokoleniu 1996-1999 napisano już niemal wszystko. Wspólny mianownik jest jeden — wszyscy ci zawodnicy w pewnym momencie znaleźli się w sytuacji, gdy serce wciąż chciało, ale rozum dyktował inne decyzje.
— Wiek, w którym teraz jest Mateusz to taki najgorszy moment. Mając zawodników w szkole mistrzostwa sportowego, jeszcze przez rok jesteśmy w stanie utrzymać tego absolwenta, ale już w przypadku młodych seniorów mamy coraz więcej takich zatraceń. Do kadr trafia niewielki procent. Ci, którym się nie udało, idą na studia, próbują podjąć jakąś pracę, wyniki stają się gorsze i taki zawodnik zaczyna się łamać. To jest moment, w którym powinien otrzymać jasny sygnał od PZN, żeby wiedział, że jest obserwowany i może liczyć na pomoc — uważa Kot.
— Wiadomo, że jeśli jest zawodnik, któremu po prostu się już nie chce i brakuje mu motywacji, to nie będziemy się w coś takiego angażować. Z drugiej strony, gdy mamy skoczka, któremu się chce, trener, który współpracował z nim przez kilka lat, uważa, że warto w niego zainwestować, to dlaczego tego nie zrobić? Mamy przecież grupy bazowe i według mnie, to tutaj jest pole do rozszerzania. Tu w Zakopanem mamy w niej Andrzeja Stękałę i Jana Galicę. Skoro są dwie osoby, to dlaczego nie mogą być cztery czy pięć? Koszta nie są przecież aż tak duże, a przykładowo Mateusz miałby choć trochę lepszą opiekę czy sprzęt — dodaje trener.
Sam Mateusz przyznaje, że na razie raczej nie myśli o tym, co przyniesie końcówka sezonu i jakie decyzje zapadną w kwietniu. – Niczego nie analizuję, po prostu wszystko robię na spokojnie i cieszę się z dobrych skoków. Jeśli uznam, że nie ma już sensu trenować, dam sobie spokój i zajmę się życiem prywatnym i studiami – mówi.
— Mam nadzieję, że to nie będzie kolejny taki przypadek, który powie, że na uprawianie skoków hobbystycznie to właściwie nie ma czasu – słyszymy od Kota, który wciąż nie może przeboleć niespełnionej kariery innego z zawodników AZS-u, Krzysztofa Lei i przyznaje, że jako trener klubowy był zły, widząc, jak obchodzono się z tak dużym talentem.
— Mateusz wie, że trenując w klubie, cudów nie będzie, ale działamy i mam nadzieję, że to będzie takie nazwisko, które pokaże, że można przetrwać w takim "skokowym czyścu" – kończy Kot.
przegladsportowy